Sobotni poranek
Sobotni poranek. Nie muszę się spieszyć, nie muszę nigdzie pędzić. Mogę po prostu być. W ciszy, w ciepłej pościeli, w spokojnym oddechu miasta, które budzi się powoli, jeszcze leniwe, jeszcze zaspane. Chicago za moim oknem przeciąga się i wzdycha, a ja robię dokładnie to samo, nie chcąc jeszcze zbyt gwałtownie porzucać snu. Przewracam się na drugi bok, zakrywam twarz ramieniem i pozwalam sobie na ostatnie chwile bezczasowości.
Dziewiąta. W końcu otwieram oczy, leniwie przesuwając wzrok po suficie. Czysta biel, która przez moment wydaje się być nieskończona, aż w końcu dostrzegam znajome pęknięcie w rogu, gdzie farba ledwo zauważalnie się łuszczy. Wstaję powoli, czując lekkie zdrętwienie mięśni – wczoraj wieczorem długo siedziałem w studiu, próbując dopracować melodię, która wciąż gdzieś tkwi we mnie, nierozwiązana, jak uparte echo, które nie chce zniknąć.
W kuchni pachnie kawą, choć jeszcze jej nie zrobiłem. To tylko złudzenie, obietnica aromatu, który dopiero zamierzam uwolnić. Stawiam wodę na gaz, sięgam po ulubiony kubek – ten czarny, lekko wyszczerbiony na brzegu, który od lat towarzyszy mi w porankach takich jak ten. Kawa spływa powoli, czarna jak noc, a ja zanurzam się w jej gęsty aromat, upajając się tą chwilą. Pierwszy łyk jest gorzki i mocny, idealny.
Mój wzrok pada na uchylone okno. Świat za szybą zmienia się niepostrzeżenie, ale ja to widzę. Niebieskie niebo, jasne, rozciągnięte nad miastem jak jedwabna płachta. Powietrze zdaje się inne – lżejsze, cieplejsze, jakby wiosna czaiła się gdzieś za rogiem, gotowa, by rozłożyć swoje barwy. Uśmiecham się do siebie, czując nagłą chęć wyjścia. Może spacer? Tak, to dobry pomysł.
Chwytam kurtkę, wsuwam ręce w kieszenie i wychodzę z apartamentu. Na ulicach panuje jeszcze poranna senność, ale to właśnie w tym jest coś kojącego. Powietrze pachnie inaczej – to nie tylko miasto, spaliny i asfalt. To delikatna woń ziemi, pierwszych pąków, wilgoci budzącej się po zimie. Wiosna nadchodzi, powoli, ale nieubłaganie. Może to tylko złudzenie, może jeszcze za wcześnie, ale lubię wierzyć, że już jest blisko.
Idę do parku, gdzie zawsze znajduję spokój. Kiedyś myślałem, że jestem człowiekiem nocy, ale z czasem przekonałem się, że to właśnie poranki mają w sobie magię. Lubię ten moment przejścia – kiedy świat budzi się, ale jeszcze nie jest głośny, kiedy ludzie zaczynają dzień, ale jeszcze nie biegają w pośpiechu. Wchodzę na żwirową ścieżkę, czując pod butami lekki chrzęst drobnych kamyków. Wokół mnie drzewa wciąż nagie, ale już widać pierwsze oznaki życia – drobne pąki, ledwo widoczne, ale obiecujące. Przechodzę obok ławki, na której kiedyś przesiadywałem z gitarą, komponując wersy pod nosem, a potem gubiąc je w hałasie codzienności. Może kiedyś wrócę tu znów z instrumentem.
Zatrzymuję się przy niewielkim stawie. Woda jest spokojna, odbija niebo jak lustro. Wdech, wydech. Tutaj wszystko zwalnia. Tutaj mogę po prostu być. Bez świateł sceny, bez tłumu, bez hałasu. Tylko ja, lekki wiatr i zapach nadchodzącej wiosny.
***
Sobotni poranek w Chicago był niezwykle spokojny. Słońce nieśmiało zaglądało przez zasłony apartamentu, otulając wnętrze ciepłym światłem. Patryk mógł sobie pozwolić na luksus niespiesznego poranka, bo ten dzień należał tylko do niego. Bez zobowiązań, bez napiętego grafiku, bez pośpiechu. Przekręcił się na drugi bok, wtulając twarz w poduszkę, i z błogim uśmiechem pozwolił sobie na kolejne minuty błogiego lenistwa. W końcu jednak zegar wskazał dziewiątą, a on poczuł, że czas opuścić ciepłe objęcia łóżka.
Przeciągnął się leniwie, czując, jak napięte po koncertach mięśnie rozluźniają się powoli. Przez chwilę jeszcze siedział na skraju łóżka, przeczesując dłonią swoje długie, jasne włosy. Lubił te poranki, gdy nie musiał się spieszyć, gdy mógł spokojnie wsłuchać się w dźwięki miasta dochodzące zza okna. Odetchnął głęboko i w końcu podniósł się, kierując się do kuchni. Tam czekało na niego jedyne, co było w stanie naprawdę obudzić go do życia – czarna, aromatyczna kawa.
Napełniając kubek, wpatrywał się w czerń płynu, a jego myśli błądziły bez konkretnego celu. O wszystkim i o niczym. O minionych trasach koncertowych, o niekończących się podróżach między miastami, o wybuchach energii na scenie i o chwilach, gdy wśród tysięcy ludzi czuł się jednocześnie spełniony i samotny. O planach na przyszłość, o nowych tekstach piosenek, które krążyły mu po głowie, ale jeszcze nie znalazły swojego miejsca na papierze. O Annę, jej ciepłym uśmiechu i spojrzeniu, które było dla niego jak dom, nawet gdy znajdował się tysiące kilometrów od rzeczywistego mieszkania.
Spojrzał w stronę uchylonego okna. Niebo było czyste, lazurowe, bez śladu chmur. W powietrzu czuć było coś nieuchwytnego, coś, co zwiastowało nadejście wiosny. Upił łyk kawy i uśmiechnął się lekko. To był ten dzień, dzień na spacer. Na chwilę oddechu, na oderwanie się od wszystkiego i zanurzenie w prostocie świata.
Włożył lekką kurtkę i wyszedł z apartamentu. Schodząc schodami na dół, czuł przyjemny dreszcz ekscytacji – nic szczególnego nie miało się wydarzyć, a jednak ten dzień wydawał się mieć w sobie coś wyjątkowego. Na ulicach miasta panował typowy sobotni ruch – ludzie spieszyli się na spotkania, rodziny wracały z zakupów, a ktoś właśnie odpinał rower przypięty do latarni.
Kiedy dotarł do parku, zatrzymał się na moment, zamykając oczy. Powietrze pachniało świeżością – wilgotną ziemią, budzącymi się do życia drzewami, pierwszymi kwiatami nieśmiało przebijającymi się przez resztki zimowego chłodu. Wsłuchał się w dźwięki – szelest liści, świergot ptaków, przytłumione rozmowy przechodniów.
Przechadzał się powoli alejkami, chłonąc każdą chwilę. Tu i teraz. Bez planów, bez myśli wybiegających w przyszłość. Po prostu był. Czuł, że w takich chwilach odnajduje siebie na nowo – nie jako wokalistę zespołu rockowego, nie jako kogoś, kogo rozpoznają na ulicy, ale jako człowieka, który cieszy się drobnymi rzeczami. Ciepłem słońca na twarzy. Powiewem wiatru we włosach. Radością dziecka, które z zachwytem biegało za puszczonym przez ojca latawcem.
Usiadł na jednej z ławek, pozwalając myślom swobodnie płynąć. Był szczęśliwy. Może nie zawsze potrafił to dostrzec, może czasem gubił się w natłoku spraw, ale w tej chwili wiedział jedno – życie miało swój rytm, a on był jego częścią. I to wystarczyło.