Zapiski
Chicago, noc
Siedzę na balkonie, owinięty w chłód, który wypełnia tę przestrzeń bardziej niż powietrze. Trzymam gitarę, ale dźwięki, które z niej płyną, nie mają w sobie ciepła. Są tylko pustką, melancholią zawieszoną w nocnym powietrzu. Gram balladę – jedną z tych, które pisałem dawno temu, kiedy jeszcze wierzyłem, że muzyka może mnie uratować. Teraz każdy akord wydaje się jedynie przypomnieniem tego, co utraciłem.
Patrzę na światła miasta, na rozciągającą się przede mną panoramę Chicago. Tyle ludzi, tyle historii, tyle marzeń splątanych w tej wielkiej, pulsującej masie. A ja? Ja jestem tylko nikim. Kolejnym oddechem wśród milionów, kolejnym cieniem porzuconym przez światło.
Nie wiem, kiedy łza spłynęła po moim policzku. Może to dobrze. Może w końcu powinienem pozwolić sobie na to, żeby coś poczuć, choć przez chwilę. Ale zaraz ocieram ją ukradkiem. Stary nawyk – ukrywać ból, nie pokazywać słabości. I tak nikt nie zapytałby, dlaczego płaczę.
Zastanawiam się, czy jeszcze potrafię czuć cokolwiek poza tym wszechogarniającym zmęczeniem. Nie fizycznym, nie. To zmęczenie duszy. Taki stan, w którym nawet oddech wydaje się zbędnym wysiłkiem. Ludzie mówią, że czas leczy rany, ale moje nie goją się od lat. Może po prostu są zbyt głębokie. Może nigdy nie miałem szansy na to, żeby być naprawdę szczęśliwym.
Kiedyś myślałem, że muzyka mnie ocali. Że jeśli napiszę wystarczającą ilość piosenek, jeśli zaśpiewam wystarczająco głośno, to ten ból się rozmyje. Ale im więcej gram, tym bardziej czuję się pusty. Moje własne słowa wydają się obce, jakby należały do kogoś innego, do kogoś, kto jeszcze wierzył w cokolwiek.
Ludzie widzą mnie na scenie i myślą, że mają przed sobą kogoś pewnego siebie, kogoś, kto zna swoją wartość. Śmiech na wywiadach, uśmiechy do kamer – to wszystko gra. Nic nie jest prawdziwe. Gdy gasną światła, zostaję sam. Zawsze sam. A samotność to najgorszy z demonów. Ona nie krzyczy, nie atakuje, nie pali – po prostu powoli zjada człowieka od środka.
Czasami chciałbym, żeby ktoś mnie zrozumiał. Żeby ktoś spojrzał mi w oczy i zobaczył, jak bardzo jestem zagubiony. Ale nie potrafię o tym mówić. Nie umiem prosić o pomoc. Nie wiem, czy to duma, czy strach przed tym, że i tak nikt by mnie nie wysłuchał.
Patrzę na nocne niebo. Gdzieś tam, pośród milionów gwiazd, powinno być miejsce dla mnie. Ale tutaj, na ziemi, czuję się jak intruz, jak ktoś, kto nigdy nie pasował do tej rzeczywistości.
Przestaję grać. Dźwięki milkną, a cisza zdaje się krzyczeć głośniej niż cokolwiek innego. Wzdycham i zamykam oczy. Może jutro będzie łatwiej. Może jutro nie będę czuł się jak duch we własnym życiu.
Może. Ale czy jeszcze wierzę w „może”?