Album
Deszcz bębnił o szyby mojego mieszkania, wypełniając przestrzeń miarowym, kojącym szumem. Ciemne chmury spowiły chicagowskie niebo, a świat za oknem zdawał się tonąć w wodnej kurtynie. Był to jeden z tych dni, które zmuszają człowieka do refleksji, choćby nie wiem jak bardzo próbował przed nimi uciec. Siedziałem przed kominkiem, którego płomienie tańczyły z hipnotyczną gracją, dając ciepło i nieoczekiwany komfort. Obok mnie stała szklanka whisky, ale jej bursztynowy płyn pozostał nietknięty. Czekałem, aż deszcz przyniesie odpowiedzi na pytania, które sam bałem się sobie zadać.
Kiedy sięgnąłem po stos książek na półce, by zająć czymś ręce, moje palce natrafiły na coś, czego dawno nie widziałem – stary album ze zdjęciami. Był zakurzony, a jego ciemnozielona okładka wyblakła z czasem. Zawahałem się. Wiedziałem, że w środku czeka na mnie świat, który już nie istnieje, fragmenty mojego życia zamrożone w czasie. Westchnąłem i usiadłem z powrotem na kanapie, otwierając album na pierwszej stronie.
Już pierwsze zdjęcie wywołało we mnie lawinę wspomnień. Byłem tam ja, młodszy o kilkanaście lat, z nieco krótszymi włosami, ale tym samym spojrzeniem – zielone oczy, które zdawały się pochłaniać każdy szczegół rzeczywistości. Obok mnie stał mój brat, Marek, trzymając w rękach gitarę. To był dzień, w którym założyliśmy nasz zespół. Byliśmy pełni marzeń, a świat wydawał się miejscem pełnym nieskończonych możliwości.
Uśmiechnąłem się przez łzy, które nagle napłynęły mi do oczu. Marek odszedł pięć lat temu, zbyt wcześnie, zbyt nagle. Choroba, która zabrała go w ciągu kilku miesięcy, pozostawiła we mnie pustkę, której nic nie mogło wypełnić. Przejechałem palcem po jego sylwetce na zdjęciu, jakbym mógł go w ten sposób dotknąć, poczuć jego obecność.
Przewróciłem stronę. Kolejne fotografie pokazywały nasze pierwsze koncerty – małe kluby, ciasne pomieszczenia pełne dymu papierosowego i zapachu taniego piwa. Na jednej z nich byłem z Karoliną, moją pierwszą miłością. Pamiętam ten dzień doskonale. Miała na sobie czerwoną sukienkę, a jej śmiech brzmiał jak melodia, którą chciałem zapamiętać na zawsze. Na zdjęciu trzymała mnie za rękę, patrząc na mnie z taką czułością, że aż poczułem ukłucie w sercu. Nasz związek nie przetrwał próby czasu, ale wspomnienie jej miłości wciąż było dla mnie jak ciepły koc w zimny dzień.
Płomień w kominku strzelał iskrami, a ja przewracałem kolejne strony, odkrywając zapomniane momenty. Zdjęcie po zdjęciu budziły się we mnie różne emocje: radość, tęsknotę, a czasem gorzki żal. Na jednej z ostatnich stron znalazłem fotografię całej naszej rodziny. Byli tam moi rodzice, Marek i ja, wszyscy uśmiechnięci, jakbyśmy mieli cały czas świata. To był ostatni raz, kiedy wszyscy byliśmy razem. Rodzice odeszli kilka lat temu, a widok ich twarzy przypomniał mi, jak bardzo brakuje mi ich mądrości i wsparcia.
Zamknąłem album, nie mogąc już dłużej patrzeć na te obrazy. Łzy spływały mi po policzkach, a serce ściskało się z bólu i wdzięczności jednocześnie. Te zdjęcia były jak portal do przeszłości, przypominając mi o chwilach, które mnie ukształtowały, ale też o tym, jak ulotne jest życie.
Usiadłem na podłodze, wpatrując się w ogień. Deszcz za oknem nie ustawał, a ja czułem się jak część tego szumu – pełen emocji, które trudno było nazwać. Byłem wdzięczny za te wspomnienia, choć ich ciężar czasami zdawał się nie do zniesienia. W końcu sięgnąłem po gitarę stojącą w rogu pokoju. Zacząłem grać. Melodia była cicha, pełna melancholii, ale też dziwnego spokoju. Była moim sposobem na rozmowę z przeszłością, na pogodzenie się z tym, co już minęło.
Czasami deszcz przypomina nam, że warto zatrzymać się na chwilę, spojrzeć wstecz i docenić to, co mamy. Choć życie często bywa pełne strat, wspomnienia są dowodem na to, że te straty miały kiedyś ogromne znaczenie. Tego wieczoru zrozumiałem, że moje serce, choć pełne blizn, wciąż potrafi czuć. I to było wystarczające.