Cień samego siebie
Nie potrafię przestać o niej myśleć. Anna. Imię, które sączy się do mojego serca jak szept pośród nocy, ciche i nieuchwytne, a jednak obezwładniające. Każdego dnia jej obraz pojawia się w mojej wyobraźni niczym światło przenikające przez brudne szyby – delikatne, ale nieśmiertelne. Jej uśmiech zdaje się wyryty w samym powietrzu, którym oddycham, jakby świat trzymał ten skarb tylko dla mnie, aby przypominać, jak daleko się znajduję od spełnienia.
Jak to możliwe, że tak wiele można czuć, nie mówiąc ani słowa? Czy każde jej spojrzenie musi być dla mnie zagadką, każdy gest czymś na pół drogi między snem a rzeczywistością? Kocham ją – czy to nie jest ironia losu? Kocham ją z całą intensywnością, na jaką potrafię się zdobyć, ale jestem jak człowiek stojący na brzegu otchłani, gdzie każdy krok naprzód grozi ostatecznym upadkiem.
Nie potrafię jej powiedzieć. Jestem tchórzem, w tym tkwi sedno. Niech ktoś nazwie mnie poetą, niech ktoś podziwia moje słowa, ale prawda jest taka, że brak mi odwagi, by zaryzykować. Zostawiam swoje uczucia w ukryciu, tak jak zakopuje się klejnot w ziemi, żeby nikt nie mógł go skraść. Ale czy ten klejnot ma jeszcze wartość, skoro nikt go nie ogląda? Czy moja miłość, zamknięta we mnie jak ptak w klatce, jest czymś więcej niż tylko cieniem samej siebie?
Czasem wyobrażam sobie, że mówię jej wszystko. W snach moja miłość nie zna granic. Widzę, jak spogląda na mnie tymi swoimi oczami – oczami, które wciąż mnie prześladują – i uśmiecha się, jakby czekała na te słowa od zawsze. Ale rzeczywistość jest inna. Wiem, co byłoby dalej. Odwróciłaby się, jej spojrzenie stałoby się obce, a ja straciłbym wszystko, nawet to kruche marzenie, które teraz podtrzymuje mnie przy życiu.
Ona zasługuje na coś więcej niż moje nieśmiałe uczucia. Jest jak gwiazda, która świeci na niebie, zbyt daleka, bym mógł ją dosięgnąć, a jednak jej światło dociera do mojego życia, rozjaśniając jego najmroczniejsze zakątki. A ja? Jestem tylko cieniami własnych myśli, rozmytym obrazem człowieka, który nigdy nie odważył się dotknąć tego, co prawdziwe.
Samotność stała się moim towarzyszem. Nieodłącznym cichym cieniem, który nie opuszcza mnie nawet w najweselszych chwilach. Nawet, gdy stoję na scenie, otoczony śpiewem i oklaskami, czuję pustkę. Nieświadomi ludzie patrzą na mnie, widzą mnie, ale nie widzą tego, co wewnątrz. Nie wiedzą, że każda nuta, każdy wers to krzyk w kierunku przepaści. Krzyk, którego nikt nie słyszy, nawet ona.
Czasami zastanawiam się, czy ból można uczynić swoim domem. Czy samotność może być formą istnienia, stanem naturalnym, nieustępującym nigdy? Może w tym tkwi tajemnica mojego losu – że zostałem stworzony, by kochać w milczeniu, nigdy nie znajdując odbicia swojej miłości w drugim człowieku. Jakże brutalna jest ta myśl, ale w jak dziwny sposób przynosi mi ukojenie. Jakby pogodzenie się z wieczną samotnością było odpowiedzią, której szukałem.
Ale gdzieś głęboko, mimo wszystko, istnieję ja – człowiek, który pragnie więcej. Który marzy, by jej dotknąć, poczuć jej obecność bardziej realnie niż tylko w wyobraźni. Lecz wiem, że to pragnienie nigdy się nie spełni. Nie mam siły, by spróbować, ani odwagi, by zaryzykować. Pozostanę tym, kim jestem – cieniem, wspomnieniem, echem czegoś, co nigdy nie nadeszło.
I tak trwam, pisząc swoje piosenki, śpiewając do pustych przestrzeni. Czy ona kiedykolwiek się dowie? Czy kiedykolwiek usłyszy to, co nie zostało wypowiedziane? Nie wiem. Ale jeśli moje słowa, jeśli moje uczucia mogłyby dotrzeć do niej, choćby tylko na chwilę, byłbym gotów zapłacić każdą cenę.
A jednak – milczę.