Zimowa kraina marzeń
Patryk siedział na drewnianym tarasie swojego domku letniskowego, który nazywał Krainą Marzeń. To miejsce, otoczone lasem i położone tuż nad spokojnym jeziorem, miało być jego azylem. Promienie zimowego słońca przedzierały się przez nagie gałęzie drzew, rzucając długie cienie na biały, śnieżny dywan. W powietrzu unosiła się cisza, przerywana jedynie szelestem wiatru.
Był piątkowy wieczór, gdy Patryk zdecydował się przyjechać tutaj sam. W zespole trwała przerwa między trasami koncertowymi, a on potrzebował chwili na zebranie myśli. Ostatnie tygodnie były chaotyczne – wywiady, koncerty, tysiące fanów skandujących jego imię. Paradoksalnie, w tym zgiełku czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek. Jakby każdy okrzyk, każdy błysk flesza odsuwał go dalej od samego siebie.
Usiadł na drewnianym krześle, wpatrując się w taflę jeziora. Zielone oczy Patryka – oczy, które niektórzy nazywali hipnotyzującymi – zdawały się teraz prześwietlać rzeczywistość, a jednak odbijała się w nich jakaś niemoc, smutek, melancholia. Była to część jego osobowości, z którą nigdy nie potrafił się w pełni pogodzić.
„Jak to jest być optymistą?” – zastanawiał się, przyglądając się delikatnym falom na powierzchni wody. Ludzie często mówili mu, że ma wszystko: talent, urodę, sławę. A jednak w jego duszy tkwiło coś, co nie pozwalało mu w pełni cieszyć się życiem. Był jak artysta malujący wyłącznie szarościami, podczas gdy wokół niego rozpościera się całe spektrum barw.
Muzyka była jego ratunkiem. W chwilach największego zwątpienia chwytał za gitarę lub siadał przy pianinie. Dźwięki, które tworzył, nie tylko koiły jego umysł, ale pozwalały mu też wyrazić to, czego nie umiał ubrać w słowa. Był to rodzaj terapii – rozmowy z samym sobą.
Jednak tutaj, w Krainie Marzeń, nie miał przy sobie instrumentów. Chciał oderwać się od muzyki, spróbować odnaleźć siebie poza nią. Pytanie tylko, czy był na to gotowy? Czy potrafił zmierzyć się z tym, co kryło się w głębi jego umysłu?
Patryk westchnął. Wyjął z kieszeni notatnik i długopis. Od kilku lat pisał, gdy czuł, że myśli go przytłaczają. To pomagało. Otworzył zeszyt na czystej stronie i zaczął notować:
„Czy świat zawsze był taki szary, czy to ja przestałem widzieć kolory?” – napisał, po czym zawahał się. To pytanie wracało do niego jak bumerang. Dni, w których nie mógł wstać z łóżka, wydawały się częstsze niż te, w których czuł, że żyje. Był wdzięczny za muzyczną karierę, za ludzi, którzy go wspierali, ale była to wdzięczność obarczona poczuciem winy. Jak mógł narzekać, gdy tak wielu marzy o jego życiu?
Patryk odłożył długopis i spojrzał w niebo, gdzie chmury leniwie przesuwały się nad lasem. Przypomniał sobie jeden z wywiadów, w którym dziennikarz zapytał go, skąd bierze inspirację do swoich melancholijnych tekstów. Odpowiedział wtedy, że życie samo w sobie jest wystarczającą inspiracją. Ale w głębi duszy wiedział, że inspiracja pochodzi z ciemności, która często ogarnia jego umysł.
Chciałby kiedyś napisać coś pełnego nadziei, coś, co niosłoby światło. Ale każdy raz, gdy próbował, wydawało mu się to sztuczne, wymuszone. Był więźniem własnej melancholii. Jego dusza była jak instrument strojony tylko w molowych tonacjach.
„Może optymizm nie jest czymś, co można osiągnąć, ale czymś, co trzeba w sobie zbudować od podstaw?” – pomyślał. To pytanie stało się dla niego punktem wyjścia na resztę weekendu.
Przez kolejne dni spędzał czas na spacerach wokół jeziora, obserwując przyrodę. Zimowe krajobrazy miały swój urok, nawet dla kogoś, kto widział wszystko przez pryzmat smutku. Czasami myślał o swoich fanach – ludziach, którzy znaleźli ukojenie w jego muzyce. To była dla niego motywacja, by tworzyć dalej, mimo wszystko.
W niedzielny wieczór, zanim wrócił do Chicago, spojrzał jeszcze raz na jezioro. Może nie potrafił zmienić swojego postrzegania rzeczywistości z dnia na dzień, ale wiedział jedno: muzyka pozwalała mu nadać jego myślom barwy, których sam nie widział. I to było wystarczające, by trzymać się dalej.