Zazdrośnik
To był jeden z tych wieczorów, które wydawały się zwyczajne, a jednak miały w sobie coś magicznego. Sobota, Chicago, niewielki pub przy State Street. Powietrze wypełniał zapach piwa, drewnianych blatów i delikatny, niemal niewyczuwalny aromat wędzonych potraw. Anna siedziała naprzeciwko mnie, bawiąc się złotym pierścionkiem na palcu. Jej bursztynowe oczy błyszczały w przytłumionym świetle lamp, a śmiech rozbrzmiewał między nami jak melodia, którą mogłem słuchać bez końca.
– Pamiętasz, jak w zeszłym roku zgubiliśmy się w Nowym Jorku? – zapytała, uśmiechając się. Przypomniałem sobie ten wieczór. Deszcz, mokre chodniki i nasza bezcelowa wędrówka po nieznanych ulicach. Ale wtedy nie czułem zagubienia. Była ze mną.
– Pamiętam – odpowiedziałem, uśmiechając się do niej. – Chociaż myślę, że to ty mnie wtedy prowadziłaś. Zawsze wiesz, gdzie iść.
Zanurzyłem usta w piwie, starając się uchwycić tę chwilę jak fotograf robiący zdjęcie, które chciałby zachować na zawsze. Rozmowy w pubie przybierały na sile. Śmiechy, stukot szklanek, cichy brzęk monety obracanej na barze przez jakiegoś faceta przy końcu sali. Wszystko to tworzyło tło dla nas – dla mnie i Anny.
W pewnym momencie, zupełnie niespodziewanie, ktoś stanął przy naszym stoliku. Podniosłem wzrok i od razu poczułem ukłucie niepokoju. Mateusz. Znałem go tylko z opowieści Anny – jej bliski przyjaciel ze szkolnych lat. Zawsze wydawało mi się, że w tych wspomnieniach jest coś, co sprawia, że Anna się rozpromienia. A teraz, gdy zobaczyła go na żywo, jej twarz niemal rozświetliła się radością.
– Mateusz! – wykrzyknęła i wstała, by go uściskać. – Co ty tutaj robisz?
– Wpadłem na weekend – odpowiedział. – Nie sądziłem, że cię tu spotkam.
Nie odezwałem się. Poczułem, jak wewnątrz mnie coś zaczyna się tlić. To nie była zazdrość. Przynajmniej próbowałem tak sobie wmówić. To było coś bardziej prymitywnego – instynktowna potrzeba chronienia tego, co dla mnie najważniejsze.
Patrzyłem, jak rozmawiają, jak wspomnienia z czasów liceum wypełniają przestrzeń między nimi. Jej śmiech brzmiał inaczej – nie jak melodia dla mnie, ale jak coś, co teraz dzieliła z nim. Mateusz wydawał się nieskrępowany, swobodny. Jakby nigdy nie stracił swojego miejsca w jej życiu.
– Patryk, to Mateusz – w końcu Anna zwróciła się do mnie, przerywając ich rozmowę. – Mateusz, to Patryk. Mój narzeczony.
– Miło cię poznać – powiedział, wyciągając rękę. Uścisnąłem ją, ale bez przekonania. Jego dłoń była mocna, pewna siebie. Moja – zimna i napięta.
Wiedziałem, że to irracjonalne. Wiedziałem, że Anna jest tutaj ze mną. A jednak czułem, jak z każdą sekundą ten wieczór wymyka mi się z rąk. Jakby Mateusz, nieświadomie, próbował odebrać coś, co należy tylko do mnie.
W końcu nie wytrzymałem. Chwyciłem Annę za rękę i spojrzałem na nią. Moje zielone oczy, które zwykle potrafiły wyrazić wszystko – miłość, czułość, troskę – teraz były pełne czegoś, czego sam do końca nie rozumiałem.
– Chodźmy – powiedziałem cicho, ale stanowczo.
Anna spojrzała na mnie zaskoczona. – Ale...
– Proszę.
Nie dałem jej czasu na dyskusję. Wstałem, wciąż trzymając ją za rękę, i skierowałem się w stronę wyjścia. Czułem na sobie spojrzenie Mateusza, ale nie odwróciłem się. Na zewnątrz powietrze było chłodne, przesiąknięte zapachem miasta. Wypuściłem jej rękę i odwróciłem się, by spojrzeć na nią.
– Co to miało być? – zapytała, a w jej głosie brzmiała nutka irytacji.
Zamilkłem na chwilę. Patrzyłem na nią, próbując znaleźć właściwe słowa, ale wszystko wydawało się niewystarczające. Jak mogłem wyjaśnić to, co czułem? Że widok jej z nim, jej śmiech, jej radość – to wszystko sprawiło, że poczułem się jak intruz we własnym życiu?
– Nie wiem – odpowiedziałem w końcu, spuszczając wzrok. – Po prostu... nie mogłem tam dłużej zostać.
Anna westchnęła. Przez chwilę staliśmy w ciszy, słysząc tylko szum przejeżdżających samochodów. W końcu podeszła bliżej i położyła dłoń na moim ramieniu.
– Patryk, kocham cię – powiedziała cicho. – Mateusz to tylko przeszłość. Ty jesteś moją teraźniejszością i przyszłością. Rozumiesz?
Podniosłem wzrok. Jej oczy były pełne szczerości, a uśmiech – ten sam, który sprawił, że zakochałem się w niej na samym początku – rozjaśnił jej twarz. Przytaknąłem. Czułem, jak napięcie powoli opuszcza moje ciało.
– Przepraszam – powiedziałem, obejmując ją. – Czasami jestem idiotą.
Anna zaśmiała się cicho.
– Może trochę. Ale jesteś moim idiotą.
Trwaliśmy tak przez chwilę, w ramionach miasta i siebie nawzajem. Wiedziałem, że jeszcze wiele rozmów przed nami, wiele chwil, w których będę musiał zmierzyć się z własnymi demonami. Ale wiedziałem też, że mamy siebie. A to było wystarczające.