Ucieczka przed życiem
Nigdy nie przypuszczałem, że wiadomość może być zarówno ciosem, jak i cichnącym echem, które roznosi się w duszy długo po tym, jak słowa przestają brzmieć w przestrzeni. Kiedy Anna wróciła od ginekologa, jej oczy były spuszczone, jakby unikała mojego spojrzenia.
– Nie jestem w ciąży – powiedziała z jakąś niemal mechaniczną precyzją, a ja poczułem, jak coś we mnie zapada się, jakby ziemia pod nogami rozchyliła się na chwilę, zostawiając tylko pustkę.
Zawsze uważałem się za człowieka, który potrafi panować nad emocjami. Scena uczy takiej dyscypliny. Wyjście przed tłum fanów wymaga pewnego rodzaju maski, odpowiedzi na ich oczekiwania, chociaż czasem wewnętrznie byłem rozdarty. Ale tamtego dnia nic nie było w stanie stłumić narastającego poczucia straty, które nie miało nawet konkretnego kształtu. To były tylko potencjalności, drogi, które zamknęły się, zanim zdążyły się otworzyć.
„Muszę wyjechać” – pomyślałem. Potrzebowałem przestrzeni, ciszy, możliwości spojrzenia na siebie i na wszystko z dystansu. Anna została w domu, a ja spakowałem kilka najpotrzebniejszych rzeczy i udałem się do domku letniskowego nad jeziorem – naszego małego azylu, który nigdy dotąd nie wydawał się tak pilnie potrzebny.
Droga była długa i cicha. Krajobrazy zmieniały się powoli, z szarych miejskich ulic na zielenie i błękity, które wydawały się niemal zbyt intensywne, jakby natura chciała mnie zmusić do zobaczenia czegoś, czego unikałem. Siedziałem za kierownicą, obserwując, jak drzewa przemykają po obu stronach drogi, a w głowie toczyły się myśli. Czym był ten brak? Czy to smutek po tym, czego nigdy nie miałem, czy może żal, że świat nie spełnia moich oczekiwań?
Gdy dotarłem na miejsce, jezioro było spokojne, niemal nieruchome. Domek stał, jakby czekał na mnie, niemal nierealny w swoim spokoju. Wszedłem do środka i otworzyłem okna, wpuszczając do środka powiew zimowego wiatru. W tym miejscu była jakaś surowa prawda, która nie pozwalała na fałsz czy udawanie.
Przez pierwsze godziny siedziałem tylko przy oknie, patrząc na jezioro. Woda odbijała niebo, jakby chciała powiedzieć, że wszystko jest jednym wielkim kręgiem, a to, co na górze, ma swoje odbicie w dole. Moje myśli krążyły wokół Anny i naszej rozmowy, która nigdy się nie odbyła. Nie wiedziałem nawet, jak jej powiedzieć, co czuję. Czy sam rozumiałem swoje uczucia? Smutek był zbyt prostym słowem. To było coś bardziej skomplikowanego, jakbyś nie tylko stracił coś, ale też był winny tej straty.
Wieczorem zapaliłem w kominku. Ogień wypełniał pokój ciepłem, ale jednocześnie przypominał o kruchości życia. Jak to jest, że drewno musi się spalić, by dać nam ciepło? Czy nasze cierpienie też jest konieczne, by coś w nas mogło się rozrządzić? Przez chwilę wydawało mi się, że rozumiem, że w tej stracie kryje się jakaś lekcja, ale szybko zgubiłem ten trop, jakby myśl rozmyła się w gęstości wieczoru.
Pisanie zawsze było dla mnie ucieczką, więc sięgnąłem po notes, który zabrałem ze sobą. Słowa płynęły powoli, najpierw niezgrabnie, potem coraz szybciej, jakby coś we mnie próbowało się wyrwać na powierzchnię. Pisałem o miłości, o stracie, o lęku, że świat, który budujemy w głowach, nigdy nie pokrywa się z rzeczywistością. Czy to znaczy, że marzenia są bezwartościowe? Czy raczej to właśnie one nadają sens naszemu życiu, nawet jeśli nigdy nie zostaną spełnione?
Następnego dnia wstałem wcześnie, gdy jezioro pokrywała lekka mgła. Wyszedłem na pomost, czując chłód poranka na skórze. Każdy oddech był jak przypomnienie o życiu – prostym, biologicznym fakcie, o którym tak często zapominamy. Zamknąłem oczy i pozwoliłem, by myśli przyszły same, bez przymusu. Było w tym coś oczyszczającego, jakby jezioro wchłaniało moje troski, zostawiając tylko nagą prawdę o mnie samym.
Nie wiem, ile czasu tam spędzę. Może dzień, może tydzień. Wiem tylko, że muszę odnaleźć coś, co zgubiłem w pościgu za wszystkim, co wydawało się ważne. Może nie ma jednej odpowiedzi na pytanie, dlaczego czujemy to, co czujemy, ale może też nie o odpowiedzi chodzi. Może wystarczy nauczyć się słuchać własnych myśli i nie bać się tego, co mogą powiedzieć.
Jezioro milczy, ale milczenie też może być rozmową.
***
Niebo nad jeziorem miało dziś odcień rozmytego granatu, przypominając mi, że nawet w swojej bezgranicznej przestrzeni potrafi być klaustrofobiczne. Stałem na drewnianym pomoście, czując pod stopami szorstką fakturę desek, zroszonych rosą. Cisza wokół mnie zdawała się pulsować – dławiąca, nieprzerwana, niemal groźna. Sądziłem, że odpoczynek tutaj to będzie lekarstwo, ale czy lekarstwo nie jest jedynie inną formą trucizny, gdy przyjmuje się je w nadmiarze?
Zawsze wydawało mi się, że jestem typem samotnika. W trasie, w studiu, wśród rozentuzjazmowanych fanów – pragnąłem ciszy. Może nie tej martwej, absolutnej ciszy, która teraz zalegała nad jeziorem, ale ciszy kontrolowanej. Takiej, która pozwala mi usłyszeć dźwięki własnych myśli, bez hałasu otoczenia. Z drugiej strony – czy cisza moich myśli nie była jeszcze głośniejsza?
Sięgnąłem po gitarę, która leżała oparta o balustradę tarasu. Akordy, jakie z niej wydobyłem, zdawały się brzmieć obco, jakby nawet ona miała mi za złe ten akt ucieczki. Byłem przecież mistrzem ucieczek. Uciekałem przed odpowiedzialnością, przed rzeczywistością, przed ludźmi, którzy mnie kochali, a teraz – przed Anną.
Anna. Jej imię rozbrzmiewało w mojej głowie jak refren piosenki, która nigdy nie wychodzi z mody. Pamiętam każdy szczegół jej twarzy, każdą linię na jej dłoniach, które tak często spoczywały na mojej skroni, jakby chciała wygładzić burzę w mojej głowie. Czy czuła teraz to samo, co ja? Czy patrzyła przez okno naszego apartamentu, zadając sobie pytanie, dlaczego znów uciekłem?
Przestałem grać. Odłożyłem gitarę na bok i przesunąłem dłonią po długich, jasnych włosach, które zawsze były moim znakiem rozpoznawczym. Włosy, oczy, głos – ludzie zdawali się widzieć we mnie ikonę, a nie człowieka. A ja pragnąłem być człowiekiem. Pragnąłem wrócić do domu, do Anny, i znowu poczuć się kimś więcej niż fasadą, którą wszyscy widzą na scenie.
Podjąłem decyzję szybciej, niż się spodziewałem. Spakowałem torbę, zostawiając za sobą dom letniskowy i całą tę nieznośną ciszę. Jechałem bez pośpiechu, jakbym bał się tego, co mogę zastać po powrocie. Droga do miasta wydawała się dłuższa niż zazwyczaj. Każda mijana latarnia przypominała mi o tym, że świat nigdy się nie zatrzymuje, nawet gdy człowiek ma wrażenie, że stoi w miejscu.
W końcu dotarłem pod drzwi naszego apartamentu. Pukałem z wahaniem, jakby każde uderzenie w drewno było osobnym pytaniem. Czy otworzy? Czy będzie miała mi za złe? Czy będzie płakać? Drzwi otworzyły się powoli, a za nimi stała ona – Anna. Jej twarz była zmęczona, jej oczy przygnębione. Nie powiedziała nic. Patrzyła na mnie, jakby szukała odpowiedzi, których sam jeszcze nie miałem.
– Przepraszam – powiedziałem cicho. To jedno słowo zdawało się ważyć tony. – Nie wiem, co robię. Czasem... czasem mam wrażenie, że muszę uciekać, ale teraz wiem, że to nie pomaga. Chcę tu być. Z tobą.
Jej oczy zaszkliły się, ale nie odwróciła wzroku. Wpuściła mnie do środka. Zostawiła drzwi otwarte, jakby mówiła: „Masz wybór. Możesz zostać, albo znów odejść”. Zostałem.
Rozmawialiśmy długo. Opowiadała mi, jak się czuła, kiedy wyjechałem bez słowa. Ja tłumaczyłem, że nie potrafiłem inaczej, że każda moja myśl zdawała się odbijać echem właśnie tutaj, w tych czterech ścianach. Była cierpliwa. Nie przerywała, nie osądzała. Słuchała.
W końcu otworzyła butelkę wina. W milczeniu nalewaliśmy je do kieliszków, jakby to był rytuał, który miał nas oczyścić z resztek żalu. Pierwszy łyk smakuje cierpko, ale potem czuje się tę subtelną słodycz, która przypomina, że nawet po goryczy może nadejść ulga.
Zasnęliśmy na kanapie. Jej głowa spoczywała na moim ramieniu, a jej oddech był jedynym dźwiękiem, którego potrzebowałem. Może nie miałem odpowiedzi na wszystkie pytania, ale przynajmniej wiedziałem, gdzie chcę być – tu, z Anną, w naszym wspólnym, niedoskonałym świecie.