O poranku
Budzik na szafce nocnej wskazywał 7:03. Czerwone cyfry wydawały się nienaturalnie ostre w półmroku sypialni. Mimo zasuniętych zasłon poranne słońce przebijało się delikatnie przez szczeliny, rzucając ciepłe smugi światła na drewnianą podłogę. Otworzyłem oczy i od razu poczułem to znajome, nieprzyjemne napięcie w karku. Próbowałem jeszcze przez chwilę leżeć w ciszy, wsłuchując się w równomierny oddech Anny, ale sen już nie wracał.
Nie chciałem jej budzić. Jej ciemne włosy rozsypane na poduszce kontrastowały z bielą pościeli. Wyglądała tak spokojnie, że poczułem ukłucie zazdrości o tę jej zdolność do zanurzenia się w bezkresną otchłań snu. Zsunąłem kołdrę, starając się poruszać jak najciszej. Stopy zetknęły się z chłodną podłogą, a ja skrzywiłem się lekko na ten kontrast z ciepłem łóżka.
Kilka chwil później stałem już przy oknie. Wiosna w Chicago miała swój specyficzny urok. Na ulicach było jeszcze pusto, tylko gdzieniegdzie przemykały samochody, a powietrze zdawało się pachnieć czymś świeżym i nieokreślonym – zapowiedzią nowego początku. Gałęzie drzew kołysały się delikatnie, jakby chciały przypomnieć o kruchości życia, a ja, wpatrując się w ten obraz, poczułem, jak w środku zaczyna we mnie kiełkować potrzeba wyjścia.
Nałożyłem skórzaną kurtkę i miękkie buty, które zawsze towarzyszyły mi podczas takich poranków. Przesuwając się na palcach, wyszedłem z sypialni i skierowałem się do drzwi wyjściowych. Anna nawet nie drgnęła.
Chodnik pod moimi stopami był jeszcze wilgotny od nocnej rosy, ale słońce zaczynało już osuszać jego powierzchnię. Nogi same niosły mnie w stronę jeziora Michigan. To miejsce miało w sobie coś magicznego – jakby mogło pochłonąć wszystkie myśli, które nie dawały mi spokoju, i oddać je w bardziej przystępnej formie. W mojej głowie przewijały się fragmenty wczorajszej próby z zespołem. Niezadowolenie z jednej zwrotki, która wciąż wydawała mi się zbyt płytka. Krótkie spojrzenia kolegów, pełne niewypowiedzianych sugestii. Publiczność może tego nie zauważy, myślałem, ale ja zauważę.
Dotarłem nad brzeg jeziora. Woda była spokojna, niemal nieruchoma, jak lustro odbijające jasne niebo. Usiadłem na kamieniu, który przez lata stał się moim miejscem. Widziałem tutaj wiele wschodów i zachodów słońca, każda chwila była inna, choć jednocześnie podobna. To miejsce znało moje radości i smutki. Słyszało moje próby układania słów w melodie, które później rozbrzmiewały na stadionach pełnych ludzi.
Zanurzyłem wzrok w tafli wody, pozwalając myślom płynąć swobodnie. Kim jestem bez muzyki? – to pytanie powracało jak bumerang, nie dając mi spokoju. Bycie wokalistą było czymś więcej niż tylko pracą czy pasją. To była moja tożsamość, ale czasem czułem się jak marionetka w rękach własnych oczekiwań. Każda piosenka była wyzwaniem, próbą odnalezienia kawałka siebie, który mógłbym pokazać światu, a jednocześnie ucieczką przed światem.
Przypomniałem sobie pierwszy koncert naszego zespołu. Niewielki klub w centrum Chicago, zapach rozlanego piwa i duszna atmosfera, która zniknęła, gdy tylko wybrzmiały pierwsze akordy. Byliśmy wtedy młodzi, pełni nadziei i wiary, że muzyka jest odpowiedzią na wszystko. Teraz, po latach, wciąż trzymałem się tej wiary, choć coraz częściej zastanawiałem się, czy nie jest to iluzja. Czy sztuka, którą tworzę, rzeczywiście coś zmienia? Czy daje ludziom to, czego sami nie potrafią znaleźć w sobie?
W oddali ptaki zaczęły się budzić, przerywając ciszę poranka. Ich śpiew był prosty, niewymuszony. Może właśnie o to chodziło? Żeby żyć jak one – w zgodzie z naturą, bez zbytecznych pytań i rozważań? Ale ja nie potrafiłem. Moje myśli były jak gęsty las, pełen ścieżek prowadzących donikąd. Każda decyzja, każdy wybór rozgałęziały się na dziesiątki możliwości, które analizowałem bez końca.
Oparłem głowę na dłoniach, zamykając oczy. Chłód kamienia przenikał przez materiał spodni, przypominając mi, że wiosna, choć piękna, wciąż nosi w sobie resztki zimowego chłodu. Chciałem zostać tu jeszcze chwilę, zanim miasto obudzi się na dobre, zanim zacznie się kolejny dzień pełen zobowiązań i oczekiwań. Być może gdzieś w głębi serca liczyłem, że właśnie tutaj, nad brzegiem jeziora Michigan, znajdę odpowiedzi na pytania, które nie dawały mi spokoju.
Nie znalazłem ich tego poranka. Ale znalazłem coś innego – chwilę ciszy, w której mogłem być tylko sobą. I może to wystarczyło.