Fanka
Siedzę na siodełku mojego roweru, pedałując powoli za miasto. Słońce jeszcze leniwie wznosi się nad horyzontem, oświetlając dachy budynków Chicago złotym blaskiem. Powietrze jest rześkie, czyste, zupełnie inne niż to, którym oddycham w dusznych ulicach miasta. Wiatr smaga moją twarz, wplątując się w moje długie włosy, rozwiewając je na wszystkie strony.
Mijam ostatnie zabudowania, a później wjeżdżam w otwartą przestrzeń. Droga prowadzi mnie prosto nad brzeg jeziora Michigan. Docieram tam po godzinie jazdy, czując delikatne zmęczenie, ale również satysfakcję. Woda migocze w promieniach słońca, a jej odległy szum uspokaja moje myśli. Zsiadam z roweru i prowadzę go po wąskiej ścieżce wśród drzew, aż docieram do miejsca, które upodobałem sobie już dawno.
Pod rozłożystym dębem, którego grube konary tworzą naturalny parasol, siadam na trawie. Opieram rower o pień drzewa i wyciągam notatnik, który od lat jest moim wiernym towarzyszem. Otwieram go na pustej stronie, opieram zeszyt o kolano i zaczynam pisać. Słowa powoli wypływają z mojej głowy, przesiąknięte emocjami, które kumulowały się we mnie przez ostatnie dni.
Cisza otula mnie niczym ciepły koc, jedynie ptaki i lekki szum liści przerywają ją na chwilę. Zanurzam się w myślach, pozwalam im płynąć, przelewać się na papier. Nagle czuję na sobie czyjś wzrok.
Podnoszę głowę. Kilka kroków ode mnie stoi młoda kobieta. Ma szeroko otwarte oczy, jakby właśnie zobaczyła coś, czego się nie spodziewała. Przez chwilę żadne z nas się nie odzywa. Widzę, jak drżą jej dłonie. W końcu cicho mówi:
– To naprawdę ty? – Jej głos jest pełen niedowierzania.
Kiwam głową, uśmiechając się delikatnie. Widzę, jak jej oczy robią się szkliste, jakby zaraz miały popłynąć z nich łzy. Robi krok do przodu, ale zatrzymuje się, jakby bała się, że jeśli podejdzie bliżej, to wszystko zniknie.
– Czy... czy mogę prosić o autograf? – Jej głos drży.
Patrzę na nią uważnie. Coś w jej spojrzeniu mówi mi, że ten moment znaczy dla niej więcej, niż mogłem przypuszczać. Wyciąga z kieszeni skrawek papieru i długopis, podając mi je niepewnie. Przyjmuję je i składam swój podpis, ale zanim oddaję jej kartkę, patrzę jej prosto w oczy.
– Jak masz na imię? – pytam cicho.
– Emily – mówi i nerwowo przełyka ślinę.
Uśmiecham się i dopisuję jej imię nad swoim autografem. Kiedy oddaję jej papier, kobieta zaciska go w dłoniach, a jej oczy napełniają się łzami.
– Twoja muzyka... uratowała mi życie – szepcze, a po jej policzkach spływają łzy. – Były dni, kiedy nie widziałam sensu, kiedy chciałam się poddać... ale wtedy słuchałam twojego głosu. I coś we mnie mówiło, że muszę przetrwać. Że nie jestem sama.
Patrzę na nią i czuję, jak ściska mi się gardło. Tyle razy pisałem piosenki, wylewałem na papier swój ból, myśląc, że to tylko mój sposób na radzenie sobie z życiem. A jednak każda nuta, każde słowo docierało do kogoś innego, do kogoś, kto potrzebował tego bardziej, niż mogłem przypuszczać.
Bez zastanowienia podnoszę się i przytulam ją. Jest drobna i lekko drży, ale odwzajemnia uścisk, wtulając się we mnie jak w kogoś, kto naprawdę ją rozumie. Trwamy tak przez chwilę, a jej ciche łzy moczą mój rękaw.
– Dziękuję – mówi w końcu, odsuwając się lekko i ocierając oczy. – Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczy.
Patrzę na nią i uśmiecham się ciepło.
– To ja dziękuję – odpowiadam. – Za to, że jesteś.
Emily uśmiecha się przez łzy i kiwa głową. Powoli odchodzi, ściskając w dłoni kartkę, jakby była najcenniejszą rzeczą na świecie. Patrzę za nią, a potem wracam pod dąb i sięgam po notatnik. Patrzę na puste strony i nagle wiem, co muszę napisać. Bo to nie jest tylko moja historia. To historia tych wszystkich, którzy przetrwali – i którzy wciąż walczą.