Drugie dno
Zawsze uważałem, że lato w Chicago ma w sobie jakąś magiczną aurę. Te długie, słoneczne dni, gdy powietrze zdaje się pulsować życiem, a miasto rozkwita jak rozgrzana betonowa dżungla, zawsze wprawiały mnie w nastrój nieco melancholijny, ale zarazem twórczy. Być może to świadomość, że takie dni są policzone, że lato prędzej czy później ustąpi miejsca chłodnej jesieni, sprawiała, że chciałem łapać każdą chwilę, czerpać z niej jak najwięcej.
Tego popołudnia znajdowałem się w szczególnie dobrym nastroju. Mój zespół właśnie zakończył nagrywanie nowego albumu, a ja miałem wreszcie chwilę dla siebie. Siedziałem w salonie swojego mieszkania, patrząc na snopy światła wpadające przez duże okna, gdy nagle naszła mnie ochota, by wyrwać się na rower. Uwielbiam tę formę aktywności. Jest coś niezwykle oczyszczającego w pędzie powietrza, w poczuciu wolności, jakie daje mi dwukołowy towarzysz.
Wyszedłem na ulicę, prowadząc rower. Moje jasne włosy lekko poruszały się na wietrze, a promienie słońca wydobywały z nich wszystkie możliwe odcienie złota. Gdy tylko wsiadłem na siodełko i zacząłem pedałować, poczułem znajome uczucie radości. Droga prowadziła mnie przez park Lincoln, gdzie zapach trawy i kwiatów mieszał się z wonią jedzenia sprzedawanego z food trucków. Ludzie siedzieli na kocach, śmiali się, rozmawiali. Czułem, jak każda nuta tej letniej symfonii wprawia moje serce w drganie.
Po jakimś czasie dotarłem do mniej uczęszczanej ścieżki, gdzie mogłem pozwolić sobie na większą prędkość. Wiatr uderzał w moją twarz, chłodząc lekko rozgrzaną skórę. Zamknąłem oczy na chwilę, chcąc poczuć wszystko intensywniej – dźwięk opon na żwirowej ścieżce, zapach lata, smak wolności. Byłem w swoim świecie, w stanie błogości, gdzie nie istniały terminy, koncerty, ani presja fanów.
I wtedy się stało. Nie zauważyłem kamienia, który leżał na drodze. Przednie koło uderzyło w przeszkodę, a ja straciłem równowagę. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie – rower przechyla się na bok, moje ciało w powietrzu, a potem twarde spotkanie z ziemią. Usłyszałem stukot metalu o asfalt, a przez głowę przeleciał mi impuls pytania: „Czy wszystko w porządku?”
Przez moment leżałem na plecach, wpatrując się w przesączone słońcem liście drzew. W sercu czułem zdziwienie, a w głowie tłoczyły się myśli. „Patryku, co ty robisz? Jesteś dorosły facet, a zamykasz oczy podczas jazdy na rowerze jak dziecko na karuzeli”. Ale zamiast frustracji, poczułem radość. Zacząłem chichotać, a potem śmiać się na głos. Przecież mogło być gorzej.
Podniosłem się, strząsając kurz z krótkich dżinsowych spodni i sprawdzając, czy nie ma poważniejszych obrażeń. Na szczęście, obyło się na kilku zadrapaniach na przedramionach. Rower też przetrwał, choć kierownica wymagała lekkiego prostowania.
Wracając do domu, pedałując wolniej, myślałem o tym, jak krótka chwila nieuwagi może przypomnieć nam, że życie jest kruche, ale i piękne w swojej niedoskonałości. Może ten upadek był potrzebny, by znów spojrzeć na wszystko z dystansem i przypomnieć sobie, że warto czasem zwolnić, zamiast pędzić na oślep.
Wieczorem, siedziałem z gitarą w rękach, patrząc na powoli gasnące światło za oknem. Zagrałem kilka akordów, a melodia, która się pojawiła, była spokojna, lekko melancholijna. „Może to nowy początek utworu?” – pomyślałem. Jakby wypadek na rowerze zostawił nie tylko siniaki, ale też inspirację.