Ból świata
Każdy dzień zaczyna się dla mnie od tej samej walki. Nie lubię poranków. Ten moment, kiedy świat domaga się ode mnie obecności, jest jak zimny prysznic, na który nigdy nie jestem gotowy. W łóżku jest ciepło i ciemno, jak w miejscu, gdzie czas i oczekiwania przestają istnieć. Ale zegar na szafce nocnej przypomina mi, że to iluzja. 8:12. Świat już dawno się obudził, a ja wciąż tkwię w bagnie własnych myśli.
Zmęczony, z zamglonym wzrokiem, wstaję w końcu z łóżka. Moje ciało protestuje, każdy ruch zdaje się być ponad moje siły. Przeciągam się powoli, czując jak skurczone mięśnie rozprostowują się niechętnie. Pierwszym przystankiem jest kuchnia. Na blacie stoi prawie pusty słoik kawy, obok leży łyżeczka, która drży w mojej dłoni, gdy wsypuję porcję czarnego proszku do filiżanki. Zapach świeżo zaparzonej kawy powinien był mnie ożywić, ale to tylko przypomnienie, że nadejdą kolejne godziny do przetrwania.
Tabletki czekają na mnie obok zlewu. Małe, nieszkodliwe kapsułki, które podobno mają uczynić mnie bardziej "sobą". Kiedyś się zastanawiałem, co to właściwie znaczy. Teraz nie myślę o tym za dużo. Połykam je z łykiem kawy, czując gorzki smak, który pozostaje na języku. To odpowiednia metafora mojego życia – gorzki posmak, który nie daje się zmyć.
Patrzę na swoje odbicie w oknie. Zielone oczy, które kiedyś zdawały się świecić jak światła reflektorów, teraz są przygaszone, zmęczone. Moje długie blond włosy opadają na ramiona jak kurtyna oddzielająca mnie od reszty świata. Kiedyś te włosy były moim znakiem rozpoznawczym, symbolem wolności. Teraz wydają mi się jedynie kolejną maską.
Niektórzy mówią, że życie jest cudem. Patrzę na nie jak na niezrozumiałą zagadkę, której odpowiedź umyka mi za każdym razem, gdy wydaje mi się, że jestem blisko. Dlaczego nie potrafię dostrzec tego, co dla innych jest tak oczywiste? Może to kwestia perspektywy, a może czegoś, co jest we mnie od dawna popsute. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz poczułem coś więcej niż tylko tętniące w tle poczucie pustki. Ale to wspomnienie, jeśli w ogóle istnieje, jest zamazane.
Zakładam skórzaną kurtkę i wychodzę na zewnątrz. Chicago witam z oporem. Wysokie budynki rzucają długie cienie na ulice, a ludzie pędzą obok mnie, jakby każdy z nich miał jasno określony cel. Ja nie mam dokąd się spieszyć. Idę przed siebie, każdy krok jest jak wybór pomiędzy zatrzymaniem się a poddaniem. Wiatr jest ostry, smaga mnie po twarzy, przypominając o istnieniu mojego ciała, choć to nie daje mi ulgi. Mijam parki, sklepy, kawiarnię, w której kiedyś pisaliśmy teksty piosenek z zespołem. Teraz patrzenie na to miejsce jest jak otwieranie starych ran.
Chicago ma swój urok, ale dzisiaj jego energia odbija się ode mnie jak od ściany. Gdyby ktoś mnie zapytał, czego mi brakuje, nie umiałbym odpowiedzieć. Chyba wszystkiego. Chciałbym żyć inaczej, czuć inaczej, widzieć inaczej. Ale to łatwiej powiedzieć niż zrobić. Codziennie obiecuję sobie, że znajdę sposób, by wyrwać się z tego zaklętego kręgu. Ale jak wyjść z pułapki, kiedy to własny umysł jest klatką?
Przystaję na chwilę nad rzeką, spoglądając na wodę, która leniwie przepływa pod mostami. Czy ona też czasem ma dość tego wiecznego ruchu, ciągłego pędzenia naprzód? Może i rzeka ma swoje melancholijne chwile. Myślę o tekstach piosenek, które napisałem przez lata. Wiele z nich opowiada o tym, jak czułem się zagubiony. Czy to ironiczne, że ludzie słuchają tych utworów, szukając w nich pocieszenia, kiedy ja sam nie potrafię znaleźć go właśnie tam?
Wracam do domu, choć nic mnie tam nie ciągnie. Chicago znów nie przyniosło mi ukojenia, ale nie miałem prawa oczekiwać, że tym razem będzie inaczej. Mówią, że zmiana jest w nas samych, że to kwestia decyzji, odwagi, determinacji. Ale co, jeśli brak mi siły, by zacząć? Może kiedyś znajdę odpowiedź. Może kiedyś znajdę siebie.