Białe szaleństwo
Kiedy otwieram oczy, pierwsze, co dostrzegam, to miękkie światło poranka przebijające się przez zasłony. Jest ósma. Cicho wzdycham, przeciągam się leniwie i odwracam głowę w stronę okna. Za szybą świat skąpany jest w bieli. Śnieg spadł w nocy obficie, przykrywając dachy, ulice i drzewa grubą warstwą puchu. Widok jest niemal nierzeczywisty, jakby ktoś przeniósł mnie do zaczarowanej krainy.
Czuję ciepło ciała Anny obok mnie. Śpi jeszcze, wtulona w poduszkę, z lekko rozchylonymi ustami i spokojnym oddechem. Patrzę na nią przez chwilę, delektując się tym widokiem. Mam wrażenie, że czas zwalnia, że wszystko, co złe, przestaje mieć znaczenie. Ona jest moją przystanią, moim spokojem w chaosie. Delikatnie odsuwam kosmyk jej włosów z policzka i uśmiecham się.
Nachylam się i całuję ją w skroń.
– Kochanie... – szepczę. – Wstawaj.
Otwiera jedno oko, a potem drugie, mrucząc coś niezrozumiale.
– Za wcześnie... – mamrocze, wtulając się mocniej w kołdrę.
– Śnieg – mówię z entuzjazmem. – Chodźmy do ogrodu. Ulepimy bałwana.
– Patryk, serio? – przewraca się na drugi bok, ale dostrzegam na jej twarzy cień uśmiechu.
– No weź, nie bądź taka. Będzie fajnie. Śnieżki, anioły, bałwan... – kusiłem dalej, aż w końcu wydaje z siebie przeciągłe westchnienie.
– Dobra, dobra. Ale za to należą mi się gorąca czekolada i masaż.
– Cokolwiek chcesz – śmieję się, całując ją w czoło.
Kilka minut później, opatuleni w ciepłe kurtki, czapki i rękawiczki, wychodzimy na dwór. Chłodne powietrze szczypie w policzki, a śnieg chrzęści pod butami. Świat jest taki cichy, otulony białą pierzyną, jakby wszystko na chwilę się zatrzymało.
– No dobra, od czego zaczynamy? – pyta Anna, rozcierając dłonie.
– Od bałwana, oczywiście! – odpowiadam z entuzjazmem i już schylam się, by uformować pierwszą kulę.
Śnieg jest idealny do lepienia, gęsty i lepki. Toczymy kule, aż nabierają odpowiednich rozmiarów, potem układamy je jedna na drugiej. Anna śmieje się, gdy próbuję dopasować mu gałązki jako ręce, a nos robimy z marchewki, którą szybko przyniosłem z kuchni.
– Myślę, że powinien dostać imię – mówi, przyglądając się dziełu.
– Może... Albert? – rzucam.
– Albert? – śmieje się. – Nie wiem czemu, ale to pasuje.
Patrzymy na naszego bałwana i jednocześnie parskamy śmiechem. Nie jest idealny, trochę koślawy, ale za to nasz.
Nagle czuję uderzenie w ramię. Anna rzuciła we mnie śnieżką. Patrzy na mnie z zawadiackim uśmiechem.
– Tak się bawimy? – pytam, udając groźny ton.
– A co, boisz się? – droczy się.
Bez chwili wahania formuję kulę i celuję w nią, ale zwinnie unika ciosu. Rozpoczynamy wojnę na śnieżki, śmiejemy się, rzucamy w siebie białym puchem, biegamy wokół ogrodu. W końcu padamy na śnieg, zmęczeni, ale szczęśliwi.
Leżymy obok siebie i zaczynamy poruszać rękami oraz nogami w górę i w dół, rzeźbiąc w śniegu anioły.
– Wygląda na to, że to był dobry pomysł – mówię, patrząc na nią z uśmiechem.
– Może trochę... – przyznaje, ale w jej oczach widzę szczęście.
Odwracam się na bok i w jednej chwili obejmuję ją mocno, przyciągając do siebie. Śnieg skrzypi pod naszymi ciałami. Patrzę jej w oczy i wiem, że to jest właśnie to – chwila, którą będę pamiętał na zawsze.
Całuję ją. Powoli, z uczuciem, jakby czas znowu się zatrzymał.
W tej jednej chwili nie ma nic poza nami i ta myśl wypełnia mnie ciepłem, silniejszym niż jakikolwiek zimowy mróz.