Białe dłonie
Kochały ją moje naiwne, subtelne słowa. Słońce wschodziło jedynie wtedy, gdy wzywałam jej imię. Czas, ten błogi, płochliwy czas, przepełniał naszą krew, gromadził się w ślepych zaułkach snów. Tańczyło we mnie pragnienie, żeby życie choć raz pomyliło się w obliczeniach. Ona jednak tego nie rozumiała - to było szczytem moich marzeń. Nie kochałam jej zbyt namiętnie, zbyt pokornie. Gwiazdy kładły się do stóp, kiedy omijała z daleka moje łzy. Ja jednak pragnęłam jej dobra, jej smutnych spojrzeń prosto w czasoprzestrzeń. Rozumiałam, dlaczego czułość nie obejmuje przyszłości. Wybaczyłam jej to. Pozostaje mi czekać na coś, co nigdy nie odnajdzie drogi w stronę jutra. Dopiero uwydatniona sekunda sprawi, że moje łzy znów będą należały do tych białych dłoni. Nie, nie strach był przyczyną - to cisza odszukała niewłaściwe imię. Dlatego też czekam, aż przeminie nieprzespany sen, a człowieczeństwo nabierze nowego wyrazu. Rozumiem doczesność, która karmi mnie z ręki. Dedykuję ci moją nadzieję.